czwartek, 20 listopada 2014

Ciasteczka z musli owocowym





Przepis moje dziecko dostało od koleżanki, bo chciało upiec mi na Dzień Mamy ciasteczka. Były tak smaczne, że zagościły u nas stałe.
Są proste i przepyszne. Do szybkiego zrobienia w zimne i ciemne listopadowe popołudnie. Nic dodać nic ująć. Ciasteczka z musli.

SKŁADNIKI
30 dag mąki pszennej 
20 dag masła
170 g cukru
2 jajka
3 garści musli (ja używam musli owocowego Rosen Garten)
torebka cukru waniliowego
1/2 łyżeczki proszku do pieczenia
szczypta soli

Utrzeć miękkie masło z cukrem i cukrem waniliowym - ja robię to w mikserze. Stale ucierając dodawać po jednym jajku, następnie partiami dosypywać mąkę wymieszaną z proszkiem do pieczenia. Następnie ciasto wymieszać z musli.
Nakładać na blachę za pomocą małej łyżeczki zostawiając odstępy, bo ciasteczka urosną. Piec na środkowym poziomie piekarnika w temp. 170 st. C ok. 20-25 minut, albo do zrumienienia się.





niedziela, 12 października 2014

Bieszczadzkie klimaty i łemkowskie fuczki





Jedliśmy takie placki w "Oberży Biesisko" w Przysłupie, w Bieszczadach. Były ogromne, jeden placek zajmował pół talerza. Mój mąż zjadł je z gulaszem i ogórkiem kiszonym, ja z sosem czosnkowym. Zachwyciły nas, mimo że tak naprawdę reprezentują tak zwaną "bieda-kuchnię". Okazuje się jednak, że czasem najprostsze smaki są najlepsze. Już w trakcie jedzenia wiedzieliśmy, że na stałe zagoszczą w naszej nizinnej, mazowieckiej kuchni. Za każdym razem gdy je robię przenoszą nas na bezgraniczne połoniny, w nasze miejsce na ziemi - w Bieszczady. W miejsce jeszcze ciągle nieco dzikie, gdzie po zejściu z utartych szlaków można przez wiele godzin nie spotkać żywej duszy. Tam, gdzie wiedzieliśmy wilka... Gdzie można się napić wody prosto ze strumienia, najeść przepysznych jeżyn, nazbierać kilogramy orzechów laskowych. Można wejść na połoninę i posłuchać wiatru szumiącego wśród traw, a potem zobaczyć przestrzeń. I zadumać się nad straszną historią tej ziemi oglądając urocze, drewniane cerkwie i szukając wśród krzaków i zdziczałych jabłoni pozostałości po opuszczonych wsiach. Dla mnie to miejsce magiczne.
Ale wracając do fuczek. To łemkowskie placki z kiszonej kapusty. Same w sobie w smaku są lekko "mdłe", warto je ożywić bardziej wyrazistym akcentem - sos czosnkowy sprawdza się idealnie.

SKŁADNIKI
k ok. 60-70 dag kiszonej kapusty
g wrzątek
s 3 jajka
s szklanka mleka
s szczypta cukru
o szczypta pieprzu
sn szklanka wody
sn łyżeczka soli
k 1,5 szklanki mąki pszennej 
k sok z cytryny
g szczypta kurkumy
s łyżka oliwy


Ciasto: wymieszać szklankę wody z odrobiną kurkumy, szklanką mleka i łyżka oliwy. Do mąki dodać odrobinę kurkumy i szczyptę cukru.
Do miski przesiać mąkę, wbić jajka, utrzeć. Powoli dolewać mleko z wodą stale mieszając. Na koniec dodać szczyptę pieprzu i łyżeczkę soli. Odstawić ciasto pod przykryciem na ok. godzinę.
Kapustę pokroić, włożyć do garnka, zalać wrzątkiem, ugotować do miękkości. Na koniec dodać szczyptę cukru.
Do ciasta dodać kilka kropel soku z cytryny, szczyptę kurkumy i wystudzoną kapustę.
Placki smażyć na rozgrzanym oleju na średnim ogniu. Odsączyć z tłuszczu na papierowym ręczniku. Podawać z mocnymi, wyrazistymi dodatkami. Ja najbardziej lubię je z sosem czosnkowym.



I jeszcze kilka zdjęć z Bieszczad...











niedziela, 27 lipca 2014

Rewolucja żywieniowo-życiowa



Mimo lata - zmęczona i przygnębiona. Rozpamiętująca niepowodzenia. Pozbawiona całkowicie wiary we własne możliwości. Oczekująca najgorszego. Wyzuta z wszelkiej radości i ciekawości świata. Nieradząca sobie ze stresem. Okopana na kanapie pod kocem (tak!). I niewyobrażalnie zmęczona tym stanem. To ja w ostatnich miesiącach.
I pogarszająca się przemiana materii, co skończyło się w końcu wizytą u lekarza, przyjmowaniem tabletek z bakteriami jelitowymi i perspektywą kolejnych, coraz mniej przyjemnych badań...
Zrobiłam wreszcie rachunek sumienia i doszłam do wniosku, że być może nie dolega mi nic poważnego, a to co się ze mną dzieje jest po prostu wynikiem diety. I to musiałam przyznać ja, unikająca gotowej żywności, czytająca etykiety (czasem ze zrozumieniem), hodująca z mamą na działce własne dynie, czosnek, por... Niestety w tygodniu żyłam jedynie na kanapkach - rano kanapka z białym serem i dżemem, do pracy dwie kanapki, czasem jakiś owoc i niemal codziennie słodka bułeczka ze sklepu. Po pracy też kanapki... I, co równie ważne, niemal zero ruchu.Tak naprawdę jadłam porządnie tylko w weekendy i zawsze wtedy źle się czułam, bo żołądek nagle przeżywał szok. Nie trzeba być Einsteinem żeby powiązać przyczynę i skutek...
Dwa lata temu zachłysnęłam się chińską filozofią pięciu przemian. Przez pewien czas gotowałam uwzględniając jej założenia, a potem powolutku, niezauważalnie zniknęła z mojego życia. Teraz sobie o niej przypomniałam. Spędziłam weekend czytając ponownie od deski do deski książki na ten temat. Ze zdumieniem znalazłam opis niemal wszystkich moich dolegliwości (zarówno fizycznych jak i psychicznych), za które, według tradycyjnej medycyny chińskiej, odpowiada obniżenie energii życiowej - czi lub jang - spowodowany niewłaściwym odżywianiem się.
Podjęłam decyzję:
- zero kanapek,
- na śniadanie kasza jaglana z owocami (z gruszką jest pyszna), z pestkami słonecznika, cynamonem, kardamonem, imbirem i syropem klonowym,
- do pracy w termosie ciepła zupa (niby mamy w kuchni mikrofalówkę, ale nigdy nie byłam do tego sprzętu przekonana) i duszone lub gotowane jarzyny z lub bez mięsa oczywiście z masą przypraw,
- częstsze picie herbaty Pu Erh i ciepłej wody,
- OBIAD w domu - oczywiście przygotowany zgodnie z pięcioma przemianami.
Z pewnością nie zaszkodzi :) Jeszcze nikomu nie zaszkodziło gotowane, lekkostrawne pożywienie z przewagą zup, zbóż i jarzyn.
Mozolny to będzie proces. Wiem. Będzie wymagał zaangażowania i poświęcenia mu czasu, do tej pory marnotrawionego na ponure rozmyślania na kanapie.
Mam nadzieję, że będzie warto. I któregoś dnia obudzę się z zupełnie innym nastawieniem przede wszystkim do siebie samej, z wiarą, że marzenia można urzeczywistnić, że praca to jest tylko dodatek do życia i nie warto tak się nią stresować.
Wiara czyni cuda, tak mówią. I przenosi góry. Ja chcę dokonać obu tych rzeczy.










sobota, 28 czerwca 2014

Truskawkowe hieroglify




Po raz pierwszy od paru lat postanowiłam wykorzystać sezon truskawkowy. W przypadku truskawek można zaobserwować u mnie pewien paradoks. Lubię je, ale bardzo często nie mam na nie ochoty... W tym roku postanowiłam jednak przełamać moc przyzwyczajenia i przyrządzić je na parę - dość banalnych przyznajmy - sposobów. Oczywiście nieśmiertelne truskawki ze śmietaną i cukrem, następnie makaron z truskawkami i śmietaną i w końcu ciasto. W tak zwanym międzyczasie po latach małżeństwa dowiedziałam się, że mój mąż jako jedyny w naszej rodzinie lubi dżem truskawkowy! Tutaj wykazałam się pewną "inwencją" twórczą i do owoców dodałam miętę. Do pierwszej partii świeżą, ale była w ogóle niewyczuwalna, więc do drugiej partii dżemów dodałam miętę suszoną, która dała bardziej zdecydowany smak.
Do ciasta wykorzystałam przepis na ciasto ze śliwkami (link tutaj), w ramach "szaleństw" w kuchni dodałam do niego jeszcze startą skórkę z całej cytryny. Co oczywiste zamiast śliwek na wierzchu wylądowały truskawki. Trudno mi odpowiedzieć na pytanie, dlaczego nie wybrałam owoców jednakowej wielkości i nie pokroiłam ich na zbliżone kawałki. W efekcie te najmniejsze mocno się skurczyły przybierając ciekawy kształt, a ogólny wygląd ciasta moje dziecko podsumowało "hieroglify". I tak zostało... :)
Obawiałam się, że truskawki puszczą podczas pieczenia dużo soku i ciasto namięknie. Moje obawy okazały się bezpodstawne, a ciasto z truskawkami jest równie smaczne jak ze śliwkami.





poniedziałek, 6 stycznia 2014

Ryba w sosie pomidorowym z oliwkami




Przepis pochodzi z książki "Taste of Africa" i zgodnie z nim powinnam użyć ryby o nazwie "kingklip". Niestety w żadnym słowniku nie znalazłam tłumaczenia, ale dzięki Bogu w przepisie znalazła się również uwaga "lub inna ryba o zwartym mięsie". Ja wykorzystałam tołpygę. Ma co prawda sporo ości, ale są one duże lub nawet bardzo duże i ich wyłuskanie podczas jedzenia nie stanowi większego problemu.
Sos z pomidorów z oliwkami i białym winem bardziej przypomina kuchnię śródziemnomorską niż afrykańską. Być może dlatego tak nam smakowało ;)

SKŁADNIKI
2 łyżki oleju roślinnego
cebula
5 dojrzałych pomidorów
200 g grzybów (ja użyłam pieczarek)
1/2 filiżanki białego wina
1 1/2 filiżanki rybiego lub roślinnego tłuszczu
100 g zielonych oliwek
6 steków "kingklip" lub innej ryby o białym, zwartym mięsie
4 łyżki masła

Cebulę i pomidory drobno posiekać, pieczarki pokroić, oliwki przepołowić.
Rybę umyć, osuszyć, posolić.
Cebulę zeszklić na oleju, dodać pomidory i dusić ok. 5 minut. Dodać grzyby, wino, rybi lub roślinny tłuszcz i gotować ok. 10 minut bez przykrycia. Na koniec dodać oliwki, doprawić do smaku solą i pieprzem, zdjąć garnek z ognia.
Na patelni rozpuścić masło i usmażyć rybę z obu stron na złoty kolor. Dodać do sosu, lekko wymieszać.
Ja podałam do ryby salsę z czerwonej cebuli, pomidorów, ogórka, awokado i jogurtu greckiego.


niedziela, 29 grudnia 2013

Poświątecznie - kulebiak niecałkiem tradycyjny





Kulebiak - zdecydowanie nasza ulubiona potrawa wigilijna. Nie wyobrażamy sobie bez niego świąt. A co ciekawe, wcale nie jest w naszym domu potrawą "tradycyjną", spożywaną od dziada pradziada. Gdy byłam mała i trochę większa moja mama robiła na wigilię pierogi z kapustą i grzybami. Najpierw je gotowała a potem odsmażała na masełku. Mmm, pycha. Ale jest to potrawa praco- i czasochłonna. Któregoś roku moja mama się zbuntowała i zrobiła kulebiaka zamiast pierogów. Ten sam farsz, ale w cieście drożdżowym. I to był strzał w dziesiątkę. Podobnie jak pierogi odgrzewamy go na maśle, ciasto robi się chrupkie.
Kulebiak ma jedną podstawową zaletę - można go upiec wcześniej, to w końcu ciasto. Ma również jedną wadę. Podczas pieczenia ciasto rośnie i między farszem a górną częścią kulebiaka robi się przerwa i farsz podczas przygrzewana na patelni lekko wypada.
Zastanawiałam się jak pokonać ten problem i parę tygodni przed świętami zrobiłam próbę generalną - zrobiłam kulebiaka, ale w cieście francuskim. I okazało się, że to niestety nie to. Co prawda weszło więcej farszu i nie było tej nieszczęsnej przerwy, ale cała rodzina orzekła, że kulebiak w cieście drożdżowym jest nie do pobicia.
Zamieszczam jednak przepis na "podróbkę", jest mniej czasochłonny, szczególnie gdy skorzysta się z gotowego ciasta francuskiego.

SKŁADNIKI
ok. 0,5 kg kiszonej kapusty
suszone grzyby - DUŻO :)
cebula
ciasto francuskie
sól, pieprz, ziele angielskie i listek laurowy

Kapustę ugotować w lekko osolonej wodzie, z dodatkiem ziela angielskiego i listka laurowego (jeżeli jest to zostawić sok). Grzyby namoczyć w gorącej wodzie, ugotować.
Ugotowaną kapustę i grzyby osobno rozdrobnić w malakserze. Cebulę drobno posiekać, zeszklić na maśle i dodać grzyby. Lekko podsmażyć i dodać kapustę, na początek część, znowu chwilę dusić, dodać wywar z gotowania grzybów - ponownie nie cały i ewentualnie sok z kapusty. Doprawić solą, pieprzem i dalej dusić. Kapustę i wywar dodajemy partiami, aż do uzyskania pożądanego smaku. Farsz wystudzić.
Ciasto rozwałkować, nałożyć na nie farsz, zwinąć i dokładnie posklejać brzegi, docisnąć widelcem. Na wierzchu zrobić dekorację z pozostałego ciasta, posmarować rozmąconym jajkiem i piec w piekarniku nagrzanym do temp. 180 st. C przez ok. 30-40 minut.






niedziela, 8 grudnia 2013

Starzeję się - zupa pomidorowa z domowym makaronem




Robiąc wczoraj makaron najpierw pomyślałam, że jestem niemal jak włoska mamma - pobrudzona mąką, z wałkiem w ręku szalejąca w kuchni. Bo jak makaron to Włochy, Chociaż, wg ostatnich odkryć, to Chińczycy byli pierwsi. Potrawę tę znali już cztery tysiące lat temu.
Jednak po paru minutach zagniatania ciasta w mojej pamięci otworzyła się mocno zakurzona i zardzewiała szuflada i uprzytomniłam sobie, że upodobniłam się wcale nie do włoskiej mammy, ale... do własnej babci! Nagle przed oczami stanęły mi blachy, deski i tacki porozstawiane po całym mieszkaniu, a na nich suszący się makaron, który babcia przed chwilą zrobiła. Nie kojarzę fazy przed i po - tzn. robienia ciasta oraz tego, jak długo te podsuszone nitki były przechowywane. Zostały mi w pamięci tylko blachy z makaronem. Dla mojej babci była to zwyczajna czynność, przecież za jej młodości (lata przedwojenne) a myślę, że również przez sporą część trwania komunizmu, makaronu się nie kupowało, bo go zwyczajnie nie było. Gospodynie robiły go w domu, tak jak piekły chleb, czy skubały kurę na rosół - to akurat robiła moja druga babcia mieszkająca w centrum Warszawy. Tego nie pamiętam, znam jedynie z opowieści. Jestem już z pokolenia, dla którego mięso pojawia się w domu w kawałkach.
A wracając do makaronu. Robiłam go po raz pierwszy, przeszukałam więc wszelakie książki z przepisami. Do wyboru miałam przepis pani H. Szymanderskiej z "Encyklopedii Polskiej Sztuki Kulinarnej" lub z leksykonu "Makaron. Składniki, Podawanie, Przepisy". Wybrałam ten pierwszy, a różnica między nimi polega jedynie na tym, że do jednego ciasta dodaje się wodę, a do drugiego oliwę.
Smaku domowego makaronu nie da się porównać z kupnym. Jest jednocześnie miękki i sprężysty. Gdy kolejny raz będę go robić, pokroję go na krótsze i węższe paski, grubość miał, wg nas, odpowiednią, co przypłaciłam odciskami na dłoniach - ciasto wałkowałam ręcznie.
Od czasu do czasu, gdy mamy więcej czasu warto zrobić taki makaron.

SKŁADNIKI
300 g mąki
3 jajka
niecała łyżeczka soli
ok. 1-1,5 łyżki wody

Mąkę przesiać, zrobić w środku dołek do którego wlać rozkłócone jajka. Posolić i wyrobić gładkie ciasto. Gdy jest za mokre dodać nieco mąki, gdy za suche dolać nieco wody. U mnie ciasto było za suche.
Odstawić pod przykryciem na min. 30 minut. Po tym czasie ciasto rozwałkować cienko na posypanej mąką stolnicy i kroić w wybrane kształty. Ja wałkowałam niewielkie kawałki ciasta i kroiłam je w paski kółkiem do krojenia pizzy.
Makaron ugotować w dużej ilości osolonej wody. Gotuje się ok. 2-3 minut.
Zrobiłam za dużo ciasta, więc makaron został na następny dzień. Wysechł, ale po ugotowaniu był równie dobry jak dzień wcześniej.
Podałam makaron z zupą pomidorową.