niedziela, 29 grudnia 2013

Poświątecznie - kulebiak niecałkiem tradycyjny





Kulebiak - zdecydowanie nasza ulubiona potrawa wigilijna. Nie wyobrażamy sobie bez niego świąt. A co ciekawe, wcale nie jest w naszym domu potrawą "tradycyjną", spożywaną od dziada pradziada. Gdy byłam mała i trochę większa moja mama robiła na wigilię pierogi z kapustą i grzybami. Najpierw je gotowała a potem odsmażała na masełku. Mmm, pycha. Ale jest to potrawa praco- i czasochłonna. Któregoś roku moja mama się zbuntowała i zrobiła kulebiaka zamiast pierogów. Ten sam farsz, ale w cieście drożdżowym. I to był strzał w dziesiątkę. Podobnie jak pierogi odgrzewamy go na maśle, ciasto robi się chrupkie.
Kulebiak ma jedną podstawową zaletę - można go upiec wcześniej, to w końcu ciasto. Ma również jedną wadę. Podczas pieczenia ciasto rośnie i między farszem a górną częścią kulebiaka robi się przerwa i farsz podczas przygrzewana na patelni lekko wypada.
Zastanawiałam się jak pokonać ten problem i parę tygodni przed świętami zrobiłam próbę generalną - zrobiłam kulebiaka, ale w cieście francuskim. I okazało się, że to niestety nie to. Co prawda weszło więcej farszu i nie było tej nieszczęsnej przerwy, ale cała rodzina orzekła, że kulebiak w cieście drożdżowym jest nie do pobicia.
Zamieszczam jednak przepis na "podróbkę", jest mniej czasochłonny, szczególnie gdy skorzysta się z gotowego ciasta francuskiego.

SKŁADNIKI
ok. 0,5 kg kiszonej kapusty
suszone grzyby - DUŻO :)
cebula
ciasto francuskie
sól, pieprz, ziele angielskie i listek laurowy

Kapustę ugotować w lekko osolonej wodzie, z dodatkiem ziela angielskiego i listka laurowego (jeżeli jest to zostawić sok). Grzyby namoczyć w gorącej wodzie, ugotować.
Ugotowaną kapustę i grzyby osobno rozdrobnić w malakserze. Cebulę drobno posiekać, zeszklić na maśle i dodać grzyby. Lekko podsmażyć i dodać kapustę, na początek część, znowu chwilę dusić, dodać wywar z gotowania grzybów - ponownie nie cały i ewentualnie sok z kapusty. Doprawić solą, pieprzem i dalej dusić. Kapustę i wywar dodajemy partiami, aż do uzyskania pożądanego smaku. Farsz wystudzić.
Ciasto rozwałkować, nałożyć na nie farsz, zwinąć i dokładnie posklejać brzegi, docisnąć widelcem. Na wierzchu zrobić dekorację z pozostałego ciasta, posmarować rozmąconym jajkiem i piec w piekarniku nagrzanym do temp. 180 st. C przez ok. 30-40 minut.






niedziela, 8 grudnia 2013

Starzeję się - zupa pomidorowa z domowym makaronem




Robiąc wczoraj makaron najpierw pomyślałam, że jestem niemal jak włoska mamma - pobrudzona mąką, z wałkiem w ręku szalejąca w kuchni. Bo jak makaron to Włochy, Chociaż, wg ostatnich odkryć, to Chińczycy byli pierwsi. Potrawę tę znali już cztery tysiące lat temu.
Jednak po paru minutach zagniatania ciasta w mojej pamięci otworzyła się mocno zakurzona i zardzewiała szuflada i uprzytomniłam sobie, że upodobniłam się wcale nie do włoskiej mammy, ale... do własnej babci! Nagle przed oczami stanęły mi blachy, deski i tacki porozstawiane po całym mieszkaniu, a na nich suszący się makaron, który babcia przed chwilą zrobiła. Nie kojarzę fazy przed i po - tzn. robienia ciasta oraz tego, jak długo te podsuszone nitki były przechowywane. Zostały mi w pamięci tylko blachy z makaronem. Dla mojej babci była to zwyczajna czynność, przecież za jej młodości (lata przedwojenne) a myślę, że również przez sporą część trwania komunizmu, makaronu się nie kupowało, bo go zwyczajnie nie było. Gospodynie robiły go w domu, tak jak piekły chleb, czy skubały kurę na rosół - to akurat robiła moja druga babcia mieszkająca w centrum Warszawy. Tego nie pamiętam, znam jedynie z opowieści. Jestem już z pokolenia, dla którego mięso pojawia się w domu w kawałkach.
A wracając do makaronu. Robiłam go po raz pierwszy, przeszukałam więc wszelakie książki z przepisami. Do wyboru miałam przepis pani H. Szymanderskiej z "Encyklopedii Polskiej Sztuki Kulinarnej" lub z leksykonu "Makaron. Składniki, Podawanie, Przepisy". Wybrałam ten pierwszy, a różnica między nimi polega jedynie na tym, że do jednego ciasta dodaje się wodę, a do drugiego oliwę.
Smaku domowego makaronu nie da się porównać z kupnym. Jest jednocześnie miękki i sprężysty. Gdy kolejny raz będę go robić, pokroję go na krótsze i węższe paski, grubość miał, wg nas, odpowiednią, co przypłaciłam odciskami na dłoniach - ciasto wałkowałam ręcznie.
Od czasu do czasu, gdy mamy więcej czasu warto zrobić taki makaron.

SKŁADNIKI
300 g mąki
3 jajka
niecała łyżeczka soli
ok. 1-1,5 łyżki wody

Mąkę przesiać, zrobić w środku dołek do którego wlać rozkłócone jajka. Posolić i wyrobić gładkie ciasto. Gdy jest za mokre dodać nieco mąki, gdy za suche dolać nieco wody. U mnie ciasto było za suche.
Odstawić pod przykryciem na min. 30 minut. Po tym czasie ciasto rozwałkować cienko na posypanej mąką stolnicy i kroić w wybrane kształty. Ja wałkowałam niewielkie kawałki ciasta i kroiłam je w paski kółkiem do krojenia pizzy.
Makaron ugotować w dużej ilości osolonej wody. Gotuje się ok. 2-3 minut.
Zrobiłam za dużo ciasta, więc makaron został na następny dzień. Wysechł, ale po ugotowaniu był równie dobry jak dzień wcześniej.
Podałam makaron z zupą pomidorową.




niedziela, 1 grudnia 2013

Kotlety mielone trochę inaczej



Nadeszły w końcu ponure i wilgotne późnojesienne dni. A razem z nimi pojawiła się nagle chęć na rozgrzewające zupy, bo właśnie teraz jest najlepszy czas na ich jedzenie. Ostatnie badania pokazują, że coraz rzadziej jemy zupy. To w sumie dziwne, bo należą do naszej tradycji kulinarnej.
No cóż, my również nie jesteśmy bez winy. Postanowiłam więc powrócić do korzeni i ambitnie zaplanowałam, że co weekend będziemy jedli tradycyjną polską zupę (no..., czernina chyba jednak odpada).
W zeszłym tygodniu mieliśmy zupę z soczewicy a'la grochówka, a wczoraj ugotowałam kapuśniak. Chodził za mną przez cały tydzień i jak w końcu wpadłam do kuchni to ugotowałam gar chyba na tydzień. Mój mąż na raz pożarł  (inaczej nie można tego nazwać) dwa talerze zupy.
Do kapuśniaku zrobiłam kotlety mielone - wyszedł mi tak niechcący tradycyjny polski obiad. Jednak kotlety trochę "podrasowałam", tzn. dodałam do nich dodatki, które w podstawowym przepisie raczej nie występują. A wszystko zaczęło się któregoś razu u moich rodziców. Mama zaplanowała kotlety mielone na obiad, jednocześnie robiłyśmy ciasto dyniowo-marchewkowe i zostało nam trochę startej dyni i marchewki. Spontanicznie dodałyśmy je do mięsa. Kotlety wyszły pyszne. Dlatego wczoraj dodałam do kotletów niemal wszystko co miałam w lodówce ;) Przesadzam naturalnie, ale trochę prawdy w tym jest. Zostało mi trochę dymki ze śniadania więc hop do mięsa, z gotowania zupy trochę marchewki więc też hop do masy. Tak się przejęłam tą improwizacją, że po raz pierwszy w życiu posmakowałam surowe mięso! Może dzięki temu było naprawdę dobrze doprawione :)

SKŁADNIKI
50 dag mięsa mielonego wieprzowego
pół białej cebuli
dwa ząbki czosnku
dymka
gotowana marchewka
jajko
sól, pieprz
gałka muszkatołowa
ziele angielskie
2- 3 łyżki bułki tartej
olej, mąka

Cebulę drobno pokroić i zeszklić na maśle z dodatkiem oleju. Czosnek i dymkę drobno posiekać, marchewkę rozgnieść widelcem.
Mięso połączyć z czosnkiem, przestudzoną cebulą, marchewką i dymką. Dodać jajko i dokładnie wymieszać. Doprawić do smaku i dokładnie wyrobić masę. Na koniec dodać bułkę tartą, żeby związała mięso. Odstawić na kilka minut.
Rozgrzać olej na patelni. Z mięsa uformować kotlety, obtoczyć w mące i usmażyć.




piątek, 29 listopada 2013

Na poprawę nastroju - ciasto bananowo-kokosowe




Zamieniam się powoli w małą cukiernię. Moja rodzina już nie wyobraża sobie weekendu bez domowego ciasta. Od pewnego czasu każdy mój piątek wygląda tak samo: wracam z pracy i z kubkiem gorącej herbaty o aromacie grapefruita zaczynam wertować książki kucharskie w poszukiwaniu kolejnego przepisu. I tak przypomniałam sobie o książce, którą dostałam w prezencie ponad dwadzieścia lata temu podczas mojego pobytu w Niemczech. Przy okazji poćwiczyłam język...
Znalazłam w niej przepis na ciasto bananowo-kokosowe. Przepis jest prosty i nie wymaga skomplikowanych składników, których musiałabym szukać po całym mieście.
Ciekawe w tym cieście jest to, że im jest starsze tym staje się smaczniejsze. Po upieczeniu było przeciętne, absolutnie nas nie zachwyciło, takie sobie zwyczajne ciasto. Ale po paru dniach (no tak, na tyle nam nie smakowało, że w przeciwieństwie do poprzednich moich wypieków bardzo powoli znikało z formy) nabrało smaku i aromatu,  więc być może taka jego uroda - musi poleżeć, dojrzeć. Prawie jak piernik... ;)
Przepis pochodzi z książki "Von Meisterkochen auf Gas gekochte Meisterwerke" przetłumaczonej na niemiecki z węgierskiego.W oryginalne ciasto powinno być upieczone w formie wieńcowej, ale nie posiadam takowej, więc wykorzystałam formę na babkę z kominkiem.

SKŁADNIKI
250 g masła
150 g cukru pudru
odrobina soli
3 jajka
70 g wiórków kokosowych
1 cytryna
trochę imbiru
2 banany
łyżka rumu (nie miałam, dodałam więc łyżkę nalewki jałowcowej własnej roboty)
250 g mąki
20 g proszku do pieczenia
LUKIER
100 g proszku do pieczenia
2 łyżki soku z cytryny

Oddzielić żółta od białek. Rozgnieść banany, białka ubyć na sztywną pianę.
Utrzeć masło z cukrem pudrem, posolić i nadal ucierając dodać żółtka, wiórki kokosowe, trochę startej skórki z cytryny i soku z cytryny oraz imbir (trudno mi określić ile było tego mojego "trochę").  Następnie dodawać na zmianę mąkę wymieszaną z proszkiem do pieczenia i ubite białka. Na koniec wmieszać do ciasta rozgniecione banany.
Formę natłuścić i wysypać bułką tartą. Piekłam ciasto na środkowym poziomie piekarnika w temperaturze 180 st. C przez ok. 50 minut.
 Rozmieszać sok z cytryny z cukrem pudrem i polać nim ciasto. Ja ten krok pominęłam, bo za lukrem nie przepadam.
Smacznego - po 2-3 dniach :)




niedziela, 17 listopada 2013

Pożegnanie jesieni - placek ze śliwkami





Wiem, że już po śliwkach, ale ciasto jest równie dobre z jabłkami czy z innymi owocami. Chociaż ze śliwkami najlepsze...
Piekłam je pewnego pięknego jesiennego dnia z moją mamą i posłuszna jej wskazówkom ucierałam, ucierałam, ucierałam... ręcznie. Okazało się, że to wcale nie taka prosta sprawa, ręka mdlała mi już po paru ruchach, a moja mama jak zabrała się za ucieranie to aż wióry leciały! Nawet do głowy jej nie przyszło wyciągnąć mikser. Odgrażałam się, że jak będę robiła to ciasto w domu to na pewno z pomocą elektrycznej maszynerii. I co? Jak przyszło co do czego to znowu ucierałam, ucierałam, ucierałam... Sama nie wiem dlaczego :)
Przepis przyjechał do nas ze Szwecji od mojej ciotki. Nie jest skomplikowany, a ciasto najlepsze jest jeszcze ciepłe. Forma wystarcza dla pięciu osób na jakieś dwie godziny. Ale warto się trochę napracować, nieco pobrudzić śliwkami i poćwiczyć mięśnie (obu rąk, przy założeniu, że tak jak ja, uciera się na zmianę raz prawą raz lewą ręką...). Placek przypomina trochę biszkopt trochę gruby naleśnik. Mimo braku proszku do pieczenia lekko wyrasta a owoce się w niego apetycznie zapadają. Oj, już mi ślinka cieknie.

SKŁADNIKI
15 dag mąki pszennej
15 dag miękkiego masła
15 dag cukru wymieszanego z 2-3 łyżeczkami cukru waniliowego
3 jajka
ok 70-80 dag śliwek pozbawionych pestek
cukier puder

Masło utrzeć w makutrze na puszystą masę, stopniowo dodawać mąkę i ucierać do uzyskania gładkiej konsystencji. Jajka utrzeć z cukrem i dokładnie wymieszać z masą maślano-mączną.
Blachę wysmarować masłem i posypać bułką tartą (lub wyłożyć papierem do pieczenia), wyłożyć ciasto. Połówki śliwek ułożyć gęsto na cieście.
Piec na środkowym poziomie piekarnika ok 40 minut w temperaturze 180 st. C. Po wyjęciu z piekarnika, jeszcze ciepłe posypać cukrem pudrem.







poniedziałek, 15 lipca 2013

Smorodinówka - nalewka z czarnej porzeczki





Rok temu zrobiłam nalewkę z czarnej porzeczki. Ponieważ miała stać w ciemnym i chłodnym miejscu zawiozłam ją do rodziców i zostawiłam pękaty baniak w piwnicy. W weekend byłam na działce i w trakcie oczyszczania porzeczek na dżem przypomniałam sobie nagle o nim. Przytaszczyłam więc bez chwili zwłoki baniak z piwnicy i rozpoczęliśmy degustację. Zgodnie z przepisem nalewka powinna leżakować pół roku. Cóż, ciężko mi ocenić, jak smakowałaby po tym czasie, ale po roku... niebo w gębie, miodzio, pycha! Nie wiadomo dlaczego lekko smakuje wiśniami. Jest bardzo esencjonalna, ma przepiękny, mocny kolor i przyjemny zapach. Mój tata nieco się burzył i twierdził, że nalewka porzeczkowa jego taty (a mojego dziadka) była prawie przezroczysta, ale co tam. Mnie moja bardzo smakuje, a ponieważ nastał właśnie dość krótki sezon na czarną porzeczkę zamieszczam przepis dla tych, którzy mają dość cierpliwości, żeby na nią poczekać. Ja już kupiłam porzeczki i zabieram się do pracy. Tym razem zrobię nalewkę z większej ilości owoców, bo wiem, że ta ilość, która mi wyszła (ok. 1 litra, może trochę mniej) do przyszłego roku nie dotrwa :)
Przepis pochodzi z książki "Wielka księga nalewek".

SKŁADNIKI
1 kg czarnych porzeczek
szklanka cukru
1 l wódki 45% (ja dodałam 40%)
1/4 l spirytusu
1/2 łyżeczki cynamonu
3 goździki

Owoce oczyścić, umyć i wysuszyć. Włożyć do gąsiorka (ja użyłam pękatego słoja), wsypać szklankę cukru, dobrze zamknąć. Postawić w słonecznym miejscu na miesiąc. Od czasu do czasu mieszałam słojem, żeby cukier się równomiernie rozpuścił. Po miesiącu zlać sok i wstawić do lodówki. Owoce w gąsiorku zalać wódką i spirytusem, dobrze zamknąć i odstawić na miesiąc. Po tym czasie zlać nalewkę, dodać sok z lodówki, cynamon i goździki. Dobrze wymieszać i zamknąć. Postawić na dwa miesiące. Po tym czasie nalewkę zlać, filtrując przez bibułę. Rozlać do butelek, zakorkować i odstawić na dwa miesiące. 
Ponieważ ja zapomniałam o mojej nalewce, pominęłam etap zlewania, filtrowania i butelkowania. Stała sobie dzielnie w słoju w ciemnej i chłodnej piwnicy przez rok. Myślę, że bardzo dobrze jej to zrobiło :)








wtorek, 25 czerwca 2013

Ciasto z masą serową i galaretką z rabarbaru - opis wpadek



Robiąc to ciasto, a w zasadzie wariację na temat sernika, pomyślałam sobie, że opiszę kolejne wpadki, jakie zaliczyłam przy jego przygotowywaniu. Niektórych wiem jak uniknąć, innych niestety nie. Z pewnością i na nie są odpowiednie sposoby, ale niestety - póki co - moja dość skromna wiedza nie pozwala mi się z nimi uporać. Być może ktoś z Was, mam nadzieję czytających ten wpis, mógłby udzielić mi paru rad? Byłabym wdzięczna. Bo ciasto jest naprawdę pyszne, tyle że wygląd pozostawia nieco do życzenia.

Do rzeczy, więc :)
1. Gdy miałam już przygotowane ciasto, okazało się, że nie wiadomo kiedy skończył mi się papier do pieczenia. Użyłam w związku z tym dobrze natłuszczonej folii aluminiowej, ale nie do końca spełniła swoje zadanie. Co prawda ciasto od niej odchodzi, ale tylko niewielkie kawałki. Gdybym chciała odkleić całe ciasto, byłoby to chyba niewykonalne. Poza tym folia nie jest najzdrowsza...
2. Na spód upiekłam biszkopt. Pięknie wyrósł, a następnie... się skurczył, odchodząc nieco od brzegów formy. W tę przerwę wpłynęła następnie masa serowa. W zasadzie nic się nie stało, ale co zrobić, żeby biszkopt się nie skurczył?
3. Zgodnie z przepisem, według którego przygotowałam masę, ser z żółtkami, cukrem i żelatyną wstawiłam do lodówki na pół godziny. Po tym czasie dodałam ubite na sztywno białka i bitą śmietanę. I... w masie powstały grudki, bo zaczęła się już ścinać i naruszyłam jej strukturę. Skojarzyło mi się to z robieniem sorbetu. Lekko zamrozić, rozmieszać, znowu zamrozić, rozmieszać, itd. Następnym razem od razu połączę wszystkie składniki unikając mieszania podczas tężenia. Poza tym, niestety masa nie ścięła się na "fest", mimo że dodałam taką ilość żelatyny, jaka była podana w przepisie. I tu absolutnie nie wiem dlaczego :(
4. Galaretka z kompotu z rabarbaru. Tutaj problem w tym, że nie jest klarowna, przezroczysta. Kompot sam z siebie, mimo że przelewałam go trzykrotnie przez sitko, nie był klarowny. Galaretka smakuje naturalnie bez zarzutu, ale gdyby była bardziej przezroczysta widać by było włókna rabarbaru rozłożone "artystycznie" na masie serowej. Czy jest jakiś sposób na zapewnienie galaretce klarowności i przejrzystości?

Mimo tylu przeciwności losu, ciasto wymyślone podczas niemal bezsennej nocy, wyszło bardzo smaczne. Połączenie biszkoptu, delikatnej masy serowej i galaretki o lekkim posmaku cynamonu, a w tle lekka kwaskowość rabarbaru. Daruję mu nawet niekoniecznie doskonały wygląd... Nie byłam do końca pewna co wyjdzie z mojego pomysłu, więc z lekkim drżeniem serca dawałam latorośli pierwszy kawałek. Usłyszałam tyle zachwytów, że aż mi się ciepło zrobiło na sercu :) W końcu nie gotujemy tylko dla siebie, tym co przygotowaliśmy chcielibyśmy dzielić się z najbliższymi. A jak jeszcze im tak smakuje to zapomina się o kilku godzinach w kuchni. No niestety, ciasto jest praco- i czasochłonne. I zostaje po nim mnóstwo zmywania :( I niekoniecznie można tą pracą podzielić się ze zmywarką.

Z przyjemnością jednak podzielę się tym przepisem.

SKŁADNIKI
biszkopt
4 jajka
100 g cukru
1 łyżka cukru waniliowego
4 łyżki zimnej wody
100 g mąki pszennej
25 g mąki ziemniaczanej
masa serowa
2 jajka
120 g cukru
opakowanie cukru waniliowego
sok z połowy cytryny
ok 330 g twarożku śmietankowego
200 g śmietany kremówki
8 łyżeczek żelatyny
galaretka
1 kg rabarbaru, po obraniu i pokrojeniu
ok 2,5 litra wody
2 laski cynamonu
brązowy cukier
8 łyżeczek żelatyny

Ugotować kompot z rabarbaru. Do zimnej wody włożyć obrany i umyty rabarbar pokrojony na dość duże kawałki, dodać laski cynamonu i cukier do smaku. Tuż przed zagotowaniem wyjąć kilka kawałków rabarbaru - powinny być już miękkie. Posłużą do udekorowanie masy serowej. Gotować ok 1 godziny, aż kompot nabierze smaku. Odstawić.
Piekarnik nagrzać do temperatury 220 st. C. Oddzielić żółta od białek. Żółtka utrzeć na pianę z cukrem, cukrem waniliowym i 4 łyżkami wody. Białka ubić na sztywną pianę i delikatnie połączyć z żółtkami. Następnie delikatnie wmieszać oba rodzaje mąki. Przełożyć do wyłożonej papierem do pieczenie tortownicy. Moja ma średnicę 24 cm i okazała się nieco za mała na taką ilość ciasta. Niestety, nie zużyłam całego. Piec ok. 10 minut, wystudzić. I zrobić coś, żeby się nie skurczyło ;)
Na masę serową: rozpuścić w wodzie 6 łyżeczek żelatyny. Utrzeć 2 żółtka z cukrem i cukrem waniliowym, następnie dodać ser, sok z cytryny, dokładnie wymieszać i dodać żelatynę. Wstawić do lodówki na pół godziny. Białka i śmietanę ubić na sztywną pianę, po pół godzinie dodać do tężejącej masy. Rozłożyć ją na biszkopcie i wstawić do lodówki na godzinę. Tyle przepis pierwotny. Jak pisałam wyżej przy mieszaniu masy z białkami i śmietaną powstały w niej grudki. Wydaje mi się, że lepszym rozwiązaniem będzie od razu przygotować całą masę i wyłożyć ją na ciasto, żeby odpowiednio stężała.
Bardzo dokładnie odcedzić kompot z rabarbaru. Rozpuścić 8 łyżeczek żelatyny w wodzie. Na moją galaretkę użyłam 800 ml kompotu. Po odcedzeniu płyn zagotować, wlać żelatynę, dokładnie wymieszać i zostawić do przestygnięcia, od czasu do czasu mieszając.
Kawałki wcześniej odłożonego rabarbaru podzielić delikatnie na cienkie włókna i rozłożyć na stężałej masie serowej. Wylać na nią przestudzony kompot z rabarbaru. Chłodzić w lodówce kilka godzin.
Ufff - koniec. Teraz można przystąpić do konsumpcji, która rekompensuje ten wysiłek :)
Smacznego.





poniedziałek, 24 czerwca 2013

Szynka pieczona z szałwią, majerankiem i octem balsamicznym





Nieskromnie napiszę, że mięso jest pyszne. A cebulka pozostała z pieczenia rewelacyjna. Dzięki macerowaniu i pieczeniu w jednym naczyniu szynka przeszła aromatem wszystkich dodatków i przypraw. To chyba najlepsze mięso, jakie do tej pory upiekłam.
Bardzo chciałabym się podzielić tym pomysłem, ale mam pewien problem. Wszystko robiłam "na oko". Trochę tego, trochę tamtego. Ale może uda mi się, choćby w zarysach, odtworzyć proces przygotowania. Warto.
Okazuje się, że improwizacja czasem popłaca. Siedziałam sobie na balkonie i przyglądając się rosnącej dzielnie w doniczce szałwii zastanawiałam się, do czego można by ją spożytkować. Potem przypomniałam sobie, że mam w zamrażarce kawałek szynki i oba składniki połączyły się w wyobraźni. Ostatnio piekłam pasztet i robiłam zupę z soczewicy - obie potrawy doprawiałam majerankiem, więc i on tym trafił do mięsa. A na koniec, buszując po szafkach, natrafiłam na nieco zapomniany ocet balsamiczny i jakoś tak wszystko się skomponowało.
Gdy mięso się piekło (dość długo, ok. dwóch godzin) po całym mieszkaniu rozchodził się zapach cebulki, ziół i marynaty. Już sam ten aromat był obłędny. Jak posmakowałam upieczonej cebulki, która również marynowała się kilka godzin, to oszalałam. Słodka, słona, kwaśna. Niebo w gębie - mimo, że nieco ociekające tłuszczem z pieczenia :)
Po tych nieskromnych peanach przystępuję do odtworzenia procesu przygotowania szynki pieczonej z szałwią, majerankiem i octem balsamicznym.

SKŁADNIKI
ok. 1 - 1,5 kg szynki wieprzowej
1 - 2 białe cebule
2 ząbki czosnku
kilkanaście listków świeżej szałwii
ok 2 łyżeczek majeranku
sól, pieprz
ok 1 szklanki oleju roślinnego
6 łyżeczek ciemnego sosu sojowego
6 łyżeczek octu balsamicznego

Mięso umyć, osuszyć i obwiązać nitką, żeby zachowało kształt. Mocno natrzeć solą, pieprzem i majerankiem. Cebulę pokroić w półplasterki, czosnek zmiażdżyć i obrać. Przygotować marynatę, połączyć olej, sos sojowy i ocet balsamiczny, lekko popieprzyć. W smaku ocet powinien być lekko wyczuwalny.
Na dnie żaroodpornego naczynia ułożyć cebulę, czosnek, liście szałwii i na tak przygotowanym spodzie ułożyć mięso. Wlać marynatę polewając mięso. Przykryć i wstawić do lodówki. Marynować ok. trzech-czterech godzin co pewien czas odwracając mięso.
Piekarnik nagrzać do temperatury 180 st. C. Mięso wyjąć przed pieczeniem, żeby osiągnęło temperaturę pokojową. Piec ok. 2 godzin - aż osiągnie temperaturę ok. 75 st. C. W trakcie pieczenia mięso polewać powstającym sosem.
Upieczoną cebulę można odcedzić, przełożyć do miseczki i zajadać do kanapek :)




piątek, 21 czerwca 2013

Zupa z czerwonej soczewicy





Bardzo lubię grochówkę, a przynajmniej takie mam wspomnienia z dzieciństwa. Gdy dorosłam, okazało się, że zarówno groch jak i fasola powodują dość specyficzną reakcję mojego organizmu, co najgorsze - bardzo bolesną. Więc żegnaj właśnie grochóweczko, fasolko po bretońsku, itd.

Aż tu nagle w rozmowie z moją koleżanką dowiedziałam się, że można z soczewicy ugotować zupę w smaku bardzo zbliżoną do grochówki. Zaryzykowałam - w końcu soczewica to też warzywo strąkowe - i wyszło rewelacyjnie smacznie! Zupa jest naprawdę bardzo zbliżona w smaku do grochówki, jest nieco łagodniejsza i co ważne, w przeciwieństwie do oryginału - bardziej strawna. Mój organizm w ogóle się nie zorientował, że zjadł warzywo strączkowe. FANTASTYCZNA ZUPA. Podałam ją z grzaneczkami.

Ogólne zarysy przepisu podała mi koleżanka, sama nie wiedziała, skąd ma ten przepis, więc trudno podać mi źródło :)

SKŁADNIKI
2 l wywaru z kurczaka 
(ja zrobiłam go z 2 pałek, 3 marchewek, 2 pietruszek, kawałka selera, połowy cebuli z dodatkiem ziela angielskiego, liścia laurowego, ziaren zielonego pieprzu i soli)
3 cienkie plasterki boczku wędzonego
szklanka (250 ml) czerwonej soczewicy
majeranek, sól
pszenne pieczywo
masło
olej roślinny

Boczek pokroić w drobną kostkę. Włożyć do garnka, w którym będziemy gotować zupę i mieszając dość mocno podsmażyć, uważając aby się nie przypalił. Dolać gorący wywar, zagotować i wsypać soczewicę. Dodać do smaku majeranek. Gotować ok 10-15 minut, do momentu aż soczewica będzie miękka. Zmiksować. W mojej zupie pływały drobinki boczku i soczewicy, lubię od czasu do czasu trafić na "coś konkretnego". Jak ktoś lubi można naturalnie zmiksować idealnie gładko. 
Przygotować grzanki - pieczywo pokroić w drobną kostkę. Na patelni rozpuścić masło z dodatkiem oleju roślinnego, mocno rozgrzać i dodać kostki pieczywa. Smażyć na złoto, często ale delikatnie mieszając.

Smacznego :)





wtorek, 14 maja 2013

Afrykańskie mufinki cytrynowe























No i stało się.Od czerwca nie mam pracy, moja (jeszcze) firma chyli się ku upadkowi i zwalnia pracowników. Czując co się święci już od pewnego czasu szukam nowej pracy, ale przez cztery miesiące byłam słownie! na jednym spotkaniu. Makabra. Sama nie wiem co z tym fantem zrobić. Jestem już w takim wieku, że upływ czasu ma pewne znaczenie i coraz bardziej mnie to niepokoi. Człowiekowi zazwyczaj wydaje się, że to co najgorsze go nie spotka. A jednak. Jak na razie nie mam pomysłu co zrobię, jak do wyczerpania "zapasów" nie znajdę zatrudnienia. Na razie od wczoraj do końca czerwca jestem na urlopie i żeby nie myśleć o zaistniałej sytuacji:
1. posiałam nie posiane do tej pory zioła
2. posprzątałam na balkonie
3. doszorowałam kuchenkę (nie znoszę jej myć i jak w końcu się za to zabieram to trochę czasu to zajmuje...)
4. byłam dwa razy z psem na spacerze
5. upiekłam mufinki

W ramach doskonalenia języka angielskiego kupiłam sobie jakiś czas temu książkę "Tastes of Africa" Justice Kamanga i zakochałam się w niej. Po rybie i mięsie przyszła kolej na deser. Wybrałam mufinki, bo lubię je piec, a poza tym przepis nie jest skomplikowany, a co ważne nie zawiera żadnych wymyślnych składników (oprócz paru przepisów na mięso strusie - trudne, ale możliwe do dostania - jest parę receptur na mięso... lwa. Nie wiedziałam, że jest jadalne).
Ciasto po upieczeniu jest dziwne, trochę gumiaste, jakby nie było do końca upieczone, chociaż jest. Być może jest to wynikiem dodatku dużej ilości mielonych migdałów (w zasadzie to można by uznać je za mąkę migdałową...). Ciasteczka są słodkie, z mocnym aromatem cytrynowym.

SKŁADNIKI (podaję miary oryginalne pochodzące z książki)
170 g masła
1 filiżanka (250 ml) zmielonych migdałów
skórka starta z jednej cytryny
1 1/3 filiżanki (330 ml) białego cukru
1/3 filiżanki (80 ml) mąki
5 białek

Piekarnik nagrzać do temperatury 180 st. C. Formę na mufinki natłuścić i posypać mąką. Można użyć też papierowych foremek, co w moim przypadku byłoby lepszym pomysłem. Mam formę teflonową i wydawało  mi się, że przy dobrym natłuszczeniu ciasteczka po upieczeniu spokojnie wyjmę. Nic z tych rzeczy, musiałam je "wydłubywać". Powinnam sprawić sobie formę silikonową.
Masło stopić. Mąkę i cukier przesiać do dużej miski, dodać zmielone migdały, skórkę startą z cytryny. Całość wymieszać z roztopionym masłem. Białka ubić na sztywną pianę i delikatnie wmieszać do ciasta. Masę nakładać do formy do połowy wysokości i piec ok. 15 minut. Zgodnie z przepisem ilość ciasta wystarcza na 12 mufinek. Mnie wyszło nieco więcej. Ponadto po podanym czasie ciastka były surowe, musiałam je piec ok. pół godziny.




sobota, 6 kwietnia 2013

Zaklinanie wiosny - racuszki ze śmietaną i malinami




W sezonie letnim, gdy jest dużo świeżych malin, dość często jemy takie racuszki. Na śniadanie, obiad lub kolację - jak mamy ochotę.
W śnieżny i zimny weekend kwietniowy postanowiliśmy zaprosić lato do naszej kuchni i jedliśmy kolorowe, słodkie placuszki z owocami - co prawda mrożonymi, ale zupełnie nam to nie przeszkadzało. Poza tym mrożone owoce mają jedną przewagę nad świeżymi. Rozmrażając się puszczają sok i można nim dodatkowo polać racuszki. Mmmm, pycha.
Na poprawę nastroju w sam raz.

SKŁADNIKI (ciasto wg pięciu przemian: k - kwaśne, g - gorzkie, s - słodkie, o - ostre, sn - słone)
k 30 dag mąki pszennej
k niecała łyżeczka proszku do pieczenia
k niecałe dwie łyżeczki sody 
g szczypta kurkumy
s 2 jajka
s 1,5 łyżki cukru (ja używam brązowego)
o szczypta pieprzu
sn odrobina soli
k 250 ml maślanki
g szczypta kurkumy
s ok 6 dag roztopionego i przestudzonego masła
s śmietana
s maliny 
s syrop klonowy lub cukier brązowy

Do miski przesiać mąkę, dodać proszek do pieczenia, sodę, kurkumę, cukier i roztrzepane jajka. Wymieszać. "Ciasto" będzie grudkowate. Następnie dodać dosłownie szczyptę pieprzu (dla zachowania ciągłości smaków), odrobinę soli i maślankę. Wymieszać i na koniec dodać masło.
Smażyć na niewielkiej ilości tłuszczu cienkie placuszki - urosną dzięki proszkowi do pieczenia. Podawać ze śmietaną, polane syropem klonowym i udekorowane owocami.
Smacznego :)



piątek, 29 marca 2013

Chleb pszenno-żytni na zakwasie





Przepis na ten chleb znalazłam na blogu Smaki Imprezy (link tutaj) i długo się do niego przymierzałam - sama nie wiem dlaczego. W końcu zebrałam się w sobie o szóstej po południu i... skończyłam o pół do pierwszej w nocy. Zupełnie nie pomyślałam o tym, że chleb na zakwasie rośnie nieco dłużej niż na drożdżach...

Jest bardzo smaczny, miękki, w smaku lekko kwaśny i mocno różniący się, naturalnie, od chleba na drożdżach, jaki do tej pory piekłam. Można powiedzieć, że to smak "prawdziwego" chleba. Oprócz czasu potrzebnego na wyrośnięcie nie wymaga dużo pracy, ani dużej ilości składników. Na pewno będę go często piekła - warto.

Do składników podanych w oryginalnym przepisie dodałam dodatkowo dwie łyżki oliwy smakowej z czosnkiem i rozmarynem. Zrobiłam go również z 1/3 ilości podanych składników, bo chciałam mieć jeden nieduży bochenek.

SKŁADNIKI (ilość oryginalna)
850 g mąki pszennej chlebowej 850 (ja użyłam mąki szymanowskiej)
200 g mąki żytniej 2000
650 ml wody (podgrzałam ją do temperatury pokojowej)
16 g zakwasu żytniego
10 g zakwasu pszennego (takiego nie miałam, więc użyłam suchego zakwasu żytniego)
2 łyżeczki drożdży
1 łyżeczka soli
2 łyżki oliwy smakowej z czosnkiem i rozmarynem



Wymieszać wszystkie składniki i zagnieść gładkie, elastyczne ciasto. Ja wyrabiałam je ręcznie co zajęło mi jakieś pięć minut. Przełożyć do miski oprószonej mąką lub wysmarowanej oliwą i odstawić w ciepłe miejsce, aż podwoi swoją objętość - mojemu chlebkowi zajęło to dwie godziny. Następnie powtórnie zagnieść delikatnie ciasto, przełożyć do natłuszczonej foremki i ponownie odstawić do wyrośnięcia. Tym razem trwało to ok. trzech godzin.
Chleb piec w piekarniku nagrzanym do temperatury 190 st. C przez ok. godzinę. Wystudzić na kratce.


niedziela, 24 marca 2013

Zielono mi, czyli ryba w sosie koperkowym




Rzadko jemy ryby. Od czasu do czasu sobie o nich przypominam, ku "rozpaczy" mojego męża, który ryb się boi ;) A dokładnie tkwiących w nich ości.
U mnie w domu dość często jadło się ryby. Mój dziadek był zapalonym wędkarzem, miał na Mazurach własną łódkę i jak jechaliśmy na wakacje, ja i babcia spędzałyśmy dni na brzegu, a mój dziadek na środku jeziora łowił ryby. Jak wracał, siadał na schodkach wynajmowanego przez nas domku i - otoczony wianuszkiem wiejskich kotów - czyścił i patroszył złowione ryby. Potem babcia smażyła je na maśle. Najbardziej smakowały mi chrupiące płetwy i ogon. Pamiętam też wizyty w wędzarni, do której dziadek zawoził złowione węgorze.
Lubię ryby i od czasu do czasu zmuszam mojego męża do ich jedzenia. Akurat mrożone filety z karmazyna, które ostatnio przygotowałam, miały bardzo niewiele ości, więc spotkały się z aprobatą ślubnego ;) Zjadł dwa, polane sosem koperkowym.

SKŁADNIKI
500 g mrożonych filetów karmazyna
sól, pieprz, sok z cytryny
panierka - mąka, 2 jajka, bułka tarta
SOS
ok. 10 g masła
ok. 10 g mąki pszennej
ok. 1/3 - 1/2 litra mleka
sól, pieprz
2 łyżki śmietany
kilka kropel soku z cytryny
2-3 łyżeczki drobno pokrojonego koperku

Rybę lekko rozmrozić, oszuszyć, posolić, oprószyć pieprzem i skropić sokiem z cytryny. Na patelni rozgrzać  olej. Rybę obtoczyć w mące, w jajku i bułce tartej i usmażyć na złoty kolor.
Gdy ryba się smaży przygotować sos. W rondelku rozpuścić masło, wsypać mąkę, dokładnie wymieszać. Chwilę pogotować a następnie partiami dolewać mleko - każdą kolejną porcję dopiero wtedy, gdy sos zgęstnieje. Dodać śmietanę, posolić, lekko popieprzyć i wkropić sok z cytryny. Na koniec wsypać koperek i jeszcze chwilę gotować, aby sos przeszedł jego smakiem. Gęstość sosu zależy od tego, jak długo go gotujemy. Mój był niestety nieco za gęsty :(
Rybę wyłożyć na talerz i polać sosem.



niedziela, 17 marca 2013

Babka marmurkowa z kakaem





Dochodzę do perfekcji w pieczeniu ciast. Kiedyś się ich bałam, piekłam je za długo, bo byłam przekonana, że są jeszcze surowe albo obawiałam się bardziej skomplikowanych czynności (tak je wtedy odbierałam), jak na przykład przygotowywanie mas z żelatyną.
Teraz mam inny problem. Gdy piekę jakieś ciasto po raz pierwszy wydaje mi się, że będzie niepowtarzalne, przepyszne, po prostu doskonałe. Tak było tym razem. Pierwszy raz piekłam ciasto marmurkowe (no tak, mieszanie dwóch rodzajów ciasta też należało do przerażających czynności...) i wyobrażałam sobie... właściwie nie wiem co. Ale na pewno nie to, że będzie smakowało jak wiele innych ciast upieczonych wcześniej. Może trudno w to uwierzyć, bo wyszło puszyste i naprawdę smaczne, ale ja byłam rozczarowana. Może jak zwykle zawiesiłam poprzeczkę za wysoko :)

SKŁADNIKI
150 g masła
250 ml cukru
3 żółtka i 3 białka
300 ml mąki pszennej
łyżeczka proszku do pieczenia
100 ml śmietany lub mleka
1 1/2 łyżki kakao
łyżeczka cukru waniliowego

Utrzeć masło z cukrem na puszystą masę. Dodawać po jednym żółtku i mieszać aż połączą się z tłuszczem. Mąkę wymieszać z proszkiem do pieczenia i dodawać do masy na zmianę z mlekiem lub śmietaną. Białka ubić na sztywną pianę i delikatnie dodać do masy.
Przełożyć ok. 1/3 ciasta do drugiej miski, dodać kakao i cukier waniliowy i dokładnie wymieszać.
Karbowaną formę do pieczenia babki (z dziurą) - wg przepisu o pojemności ok. 2 l - natłuścić i posypać bułką tartą. Teraz dokładnie cytuję: "wlej trochę jasnego ciasta na spód formy do pieczenia. Obracając formę, przeciągnij po cieście trzonkiem łyżki. Przykryj połową brązowego ciasta. Ponownie przeciągnij trzonkiem łyżki. W ten sposób wlewaj naprzemiennie jasne i ciemne ciasto." W moim przypadku ciasta wystarczyło na jedną jasną warstwę, na niej warstwę z kakaem i drugą jasną warstwę. Najwyraźniej moja forma miała więcej jak 2 l pojemności... ;) Poza tym absolutnie nie mogło być o "nalewaniu" ciasta, było to raczej żmudne nakładanie łyżką...
Ciasto piec na dolnym poziomie piekarnika w temperaturze 175 st. C przez ok. 50 minut.
Zostawić w formie na kilka minut, następnie ciasto wyjąć, położyć na kratce do pieczenia, przykryć formą  i zostawić do ostygnięcia.
Przepis pochodzi z książki "Encyklopedia wypieków i pieczenia"  Birgitty Rasmusson.









niedziela, 10 marca 2013

Jabłecznik szwajcarski





Znalazłam w szafce zapomniany słoik uduszonych jabłek, wciśnięty między puste butelki po soku z czarnej porzeczki. Stwierdziłam, że czas najwyższy go w końcu zużyć, bo jeszcze chwila i będzie nadawał się jedynie "ad kosz".
Rzadko robię szarlotkę, więc przekopałam się przez książki kucharskie i znalazłam przepis na ten jabłecznik.  Przygotowałam wszystko zgodnie z recepturą, jedynie tarte jabłka zamieniłam na mój mus. I tu mała dygresja. Czasami przepisy powinny zawierać dodatkowe uwagi, dotyczące tego, co może wykonawcę zaskoczyć, czym nie powinien się przejmować, itd. Okazało się bowiem, że sporym wyzwaniem było ułożenie jabłek na warstwie orzechów, a już szczytem umiejętności musiałam wykazać się nakładając na miękkie owoce dość zwarte ciasto. Po wyjęciu z formy masa z orzechów była bardzo wilgotna, nieco po bokach się "rozjechała" i byłam przekonana, że ciasto do niczego się nie nadaje. Nieprawda - po wystygnięciu masa nieco stężała. Nie była co prawda bardzo stabilna, jednak na tyle, że mogłam kawałki ciasta w stanie nienaruszonym przetransportować do pracy zawinięte w folię aluminiową.
Ciasto jest pyszne. Słodkie orzechy i lekko kwaskowate jabłka. Każda warstwa ma inną strukturę, od chrupiącej, przez miękką do puszystej.

SKŁADNIKI
100 g posiekanych orzechów laskowych
4 łyżki cukru
50 g rodzynek i 50 g koryntek
3 łyżki rumu - zastąpiłam... żubrówką :)
50 g bułki tartej
750 g kwaskowatych jabłek - u mnie mus z jabłek
skórka starta z jednej cytryny
łyżeczka cynamonu
szczypta zmielonych goździków, kardamonu, imbiru
100 g miękkiego masła
75 g cukru
2 jajka
2 łyżki cukru waniliowego
100 g mąki pszennej
50 g mąki ziemniaczanej
1 łyżeczka proszku do pieczenia

Orzechy wymieszać z 4 łyżkami cukru. Tortownicę o średnicy 28 cm wyłożyć folią aluminiową, natłuścić dno i wysypać na nie orzechy.
Rodzynki umyć gorącą wodą, zalać alkoholem.
Jabłka obrać, zetrzeć na tarce o grubych oczkach, wymieszać z bułką tartą, przyprawami, rodzynkami. Nałożyć na orzechy.
Masło utrzeć z cukrem, cukrem waniliowym i jajkami na pianę. Dodać do masy oba rodzaje mąki połączone z proszkiem do pieczenia. Dokładnie wymieszać i wyłożyć na warstwę jabłek.
Piec godzinę w piekarniku nagrzanym do 180 st. C. Pozostawić w formie, żeby nieco przestygło, a potem wyjąć ciasto z formy odwracając ją do góry dnem. Zdjąć folię.

Przepis pochodzi z książki "Ciasta i torty" pod redakcją Anenette Wolter.





środa, 6 marca 2013

Malinowy zawrót głowy - koktajl z mrożonych malin







Latorośl w weekend odkryła w zamrażarce maliny i postanowiła je spożyć w formie koktajlu mlecznego. Nie chciało jej się czekać do rozmrożenia owoców, wrzuciła więc je do miksera, zmiksowała na grudkowatą papkę, dodała mleko i cukier i całość dokładnie ponownie zmiksowała.
Wyszedł koktajl o dość ciekawej, niejednolitej konsystencji, przypominający nieco sorbet. Jednak bardzo smaczny, o wyczuwalnym smaku malin, mimo że owoce były zamrożone.
Jak szaleć, to szaleć więc zabrała się również za robienie zdjęć własnoręcznie przygotowanej "potrawy". Zaparła się na szklanki z mało eleganckim napisem widocznym na zdjęciach ;) Ale doszłam do wniosku - chce się bawić, to niech to robi bez mojej ingerencji, niech ma z tego frajdę.
Ciężko mi podać dokładną ilość składników, bo koktail był zdecydowanie robiony na oko.

SKŁADNIKI
mrożone maliny
mleko pełnotłuste
brązowy cukier

Lekko rozmrożone maliny wrzucić do miksera, zmiksować. Dodać najpierw niedużą ilość mleka, aby nieco rozrzedzić powstałą papkę owocową, a następnie dolać mleko w ilości wg uznania, dosłodzić i jeszcze raz wszystko zmiksować. Udekorować malinami.                                    

                                                           

                                                    
       

piątek, 1 marca 2013

piękna fotografia - słów kilka złośliwych o zdjęciach potraw






Podpłomyki, śliczne, prawda? Kolorowe, apetyczne, aż człowiek od razu by je schrupał...
I tu słów kilka o tym, jak to czasem ładne zdjęcie potrafi wprowadzić w błąd.
Odnoszę czasem wrażenie, że generalnie bloggerom (w tym również i mnie, należę przecież do tego grona...) zależy przede wszystkim na efektownej fotografii. Nie rzadko w postach pojawiają się uwagi typu "przepraszam, za jakość zdjęć". Rozumiem, jemy oczami, a zapach - równie istotny - słowem pisanym trudno oddać, jeżeli nie jest się laureatem nagrody Nobla w dziedzinie litarury. Ale popadamy chyba w przesadę. Wychodzimy z założenia, że jeżeli coś jest: 1) ładnie podane, 2) efektownie przybrane, 3) gustownie wkompowane w tło i 4) artystycznie sfotografowane, to a priori musi być smaczne. Na jednym z blogów pod wpisem zawierającym przepis na makaron z warzywami znalazły się komentarze w stylu "ale ochydnie wygląda", "okropne zdjęcie" itp. Niewielu komentujących zdobyło się na uwagi dotyczące meritum, czyli samej potrawy i jej, domniemanego przecież, smaku. Publikacje traktujące o fotografii kulinarnej i postanowienia noworoczne dotyczące doskonalenia kunsztu fograficznego również wskazują na to, że chyba trochę gubimy sens samego gotowania. Może to i obrazoburcze, ale odnoszę wrażenie, że w blogsferze kulinarnej funkcjonują przede wszystkim potrawy fotogeniczne. No bo jak sprzedać "burą owsiankę"? Kto przeczyta, skomentuje, polubi? Przysłowiowa owsianka skaże nas na sieciowy niebyt i nieistotne, że jest doskonała, autorska i zdrowa. Dziesiątki tysięcy bloggerów sprawia wrażenie, jakby wydawało ambitną książkę kucharską. Jednak znani kucharze sami nie robią zdjęć swoich potraw. Wydając książkę mają sztab zawodowców, którzy godzinami szukają idealnego ujęcia, a jedzenie tymczasem stygnie... Podczas pracy nad książką jest to nieistotne, ale gdy rodzina głodna to wtedy te parę minut robi różnicę. W jednej z książek o fotografii kulinarnej, pod przepięknym nota bene zdjęciem krewetki, znad której unosiła się para, znalazła się uwaga JAK autor osiągnął ten cel - krewetka bowiem już nie parowała...
No cóż, sama jak gotuję to proszę małżonka, żeby zrobił ładne zdjęcie. Czasem się udaje, czasem nie. Tylko raz tłumaczyłam się z ich jakości, ale to były "błędy młodości"... Teraz wychodzę z założenia, że są jakie są, treść w postaci przepisu jest ważniejsza dla czytelnika z wyobraźnią.
Nie chciałabym być źle zrozumiana. Nie zarzucam nikomu, że jego dania są niesmaczne. Wręcz przeciwnie, na tyle autorowi smakują, że chce się tym podzielić z innymi pasjonatami. I to jest najważniejsze w tej całej zabawie.
A wracając do pięknych podpłomyków. Były okropne. Doskonały farsz, na który złożyły się uduszona czerwona cebula, usmażona papryka, chorizo, suszone pomidory, oliwki i kozi ser, spoczął na niemal niejadalnym cieście. Było niemiłosiernie twarde. I co? Fotografia to oddaje?

PS. napis na zdjęciu odwołuje się do mojego drugiego bloga